Część pierwsza subiektywnych obserwacji, dotyczących systemu edukacji w USA.
Mieszkam sobie na granicy stanów Nowy Jork i Connecticut. Podczas gdy Ct
uważane jest za stan najbogatszy, co można poznać po horrendalnych cenach
benzyny, jedzenia i zatrważająco „wypasionych” rezydencjach, tak Nowy Jork jest
odrobinę tańszy. Idąc tym tropem, słusznie wnioskowalibyśmy, iż poziom edukacji
również zależy w pewnym sensie od głębokości kieszeni podatników. I tutaj moi
drodzy grubo byśmy się pomylili.
Zajęcia wyrównawcze, które oferuje opisywana szkoła podstawowa to chociażby
logopeda, który pracuje nie tylko nad techniczną poprawnością wymowy, ale także
nad problemami ze zrozumieniem słów oraz poprawnym ich użyciem. Są też zajęcia,
które pomagają dziecku w pisaniu i rysowaniu (co ciekawe oferowane są wymiennie
z wfem). Pamiętam, jeszcze z Akademii Przyszłości, że też nas uczyli, jakie
ćwiczenia stosować, by dziecko wyrobiło sobie rękę. O dziwo, zwykłe wygniatanie
literek z plasteliny bardzo pomaga.
Zdaję sobie sprawę, że informacje te nie są zbyt detaliczne, ale
zobowiązuję się wkrótce to naprawić. Mam w planach takie kąski, jak wywiady z
nauczycielami. Nie macie pojęcia jak ciężko jest tutaj wkręcić się do szkoły
podstawowej w charakterze wolontariusza. Oprócz oddania odcisków palców, muszę
jeszcze przekonać moich pracodawców, że nie będzie to bynajmniej moje
zatrudnienie „na boku”, które mogłoby spowodować konieczność płacenia za mnie
podatku.